Scan barcode
A review by ladymczyta
God of Pain by Rina Kent
3.0
„Your peaceful silence is hard to find in this loud world”
Fiolet i czerń.
Hałas i cisza.
Volkov i King.
Przed nami druga odsłona Legacy of gods, która przybliża nam historię Anniki i Creightona. Przyznam, że nie nastawiałam się na nic, bo młody King wzbudzał we mnie mieszane uczucia, a Panna Volkov wydawała mi się zbyt dziecinna. Po lekturze mogę powiedzieć, że te uczucia ze mną pozostaną. Liczyłam na starcie Adrian vs Aiden i chociaż je dostałam, to spodziewałam się, czegoś innego. Bardzo podobały mi się nawiązania do Deception Trilogy, bo nie ukrywam, że historia Adriana i Lenoczki jest mi bliska, więc miło było powrócić do czegoś, co znam. Ale przejdźmy do głównych bohaterów. Głośna, mafijna księżniczka, kochająca fiolet to przeciwieństwo wycofanego, małomównego chłopaka, który w ciszy walczy ze swoimi demonami. Annika jest dla mnie postacią, która jednocześnie wzbudza sympatię, jak i niezmiernie irytuje. Wiem, że ma zaledwie osiemnaście lat i przez ten czas żyła „pod kloszem”, by nie padła ofiarą wrogów swojego ojca, ale czasami odnosiłam wrażenie, że jest bardzo infantylna. I chociaż szukała siebie i powoli odkrywała, co lubi, to bycie zdominowaną jej chyba odpowiadało. Jak nie przez ojca, to przez brata, a jak nie oni to pojawia się Creighton, który na niemal każdym kroku czegoś wymaga, bądź jej rozkazuje. I okej, rozumiem, z czego to wynikało, rozumiem też to, że im to odpowiadało, ale ja nieco inaczej wyobrażałam sobie ich związek. Jak już jesteśmy przy młodym Kingu, to czuję się tak, jakby jego potencjał został zmarnowany. Jego historia była ciekawa, ale jego zachowanie mnie drażniło. Brakowało mi trochę sceny takiej, jak miał Killian z ojcem. Odnoszę wrażenie, że Creighton uzależnił wszystko od Anniki, przez co nie jest w pełni rozliczyć się ze swoją przeszłością. Nie skreślam ich jednak, bo wierzę, że z wiekiem ich relacja się nieco zmieni. Jest jedna rzecz, która nie daje mi spokoju, a jest nią relacja Aiden/Eli. Już z Epilogu Royal Elite wiemy, że Aiden był zazdrosny o swojego syna, ale nie spodziewałam się, że to wszystko potoczy się w takim kierunku. Jestem ciekawa, dlaczego tak jest — mam pewne podejrzenie i jestem ciekawa, czy się spełni, dlatego też nie mogę się doczekać historii Eli’ego i Avy. Pisałam to chyba już przy „God of Malice”, ale bardzo podoba mi się ta generacja. To, że mamy różne perspektywy sprawia, że jednocześnie wiemy dużo, jak i nic. Wisienką na torcie jest to, jak Rina przemyca w małych scenach drobne zapowiedzi kolejnych historii — najbardziej nie mogę doczekać się grudnia, kiedy to Bran i Nicolai znajdą się w moich rękach. Przy nich nie potrafię być obiektywna i każda ich najmniejsza scena sprawia, że uśmiech sam ciśnie mi się na usta. Muszę powiedzieć, że Annika i Creighton nie skradli mojego serca. I chociaż nie polubiłam Glyn, tak odnoszę wrażenie, że historia jej i Killiana była lepsza. Może nie ciekawsza, bo przyznaję, że pod tym względem „God of Pain” wypada lepiej, ale po lekturze czułam się usatysfakcjonowana. A tutaj mi czegoś brakowało. Dodatkowo nie jestem fanką tego, co wydarzyło się pod koniec książki. Na sam koniec muszę powiedzieć, że stęskniłam się za Adrianem i jego Lenoczką i Aidenem i Elsą, co sprawia, że pewnie za jakiś czas, wrócę do ich historii. Teraz czeka na mnie Jeremy i Cecily i muszę powiedzieć, że jestem bardzo ciekawa tego, co gotowała im Rina.
Fiolet i czerń.
Hałas i cisza.
Volkov i King.
Przed nami druga odsłona Legacy of gods, która przybliża nam historię Anniki i Creightona. Przyznam, że nie nastawiałam się na nic, bo młody King wzbudzał we mnie mieszane uczucia, a Panna Volkov wydawała mi się zbyt dziecinna. Po lekturze mogę powiedzieć, że te uczucia ze mną pozostaną. Liczyłam na starcie Adrian vs Aiden i chociaż je dostałam, to spodziewałam się, czegoś innego. Bardzo podobały mi się nawiązania do Deception Trilogy, bo nie ukrywam, że historia Adriana i Lenoczki jest mi bliska, więc miło było powrócić do czegoś, co znam. Ale przejdźmy do głównych bohaterów. Głośna, mafijna księżniczka, kochająca fiolet to przeciwieństwo wycofanego, małomównego chłopaka, który w ciszy walczy ze swoimi demonami. Annika jest dla mnie postacią, która jednocześnie wzbudza sympatię, jak i niezmiernie irytuje. Wiem, że ma zaledwie osiemnaście lat i przez ten czas żyła „pod kloszem”, by nie padła ofiarą wrogów swojego ojca, ale czasami odnosiłam wrażenie, że jest bardzo infantylna. I chociaż szukała siebie i powoli odkrywała, co lubi, to bycie zdominowaną jej chyba odpowiadało. Jak nie przez ojca, to przez brata, a jak nie oni to pojawia się Creighton, który na niemal każdym kroku czegoś wymaga, bądź jej rozkazuje. I okej, rozumiem, z czego to wynikało, rozumiem też to, że im to odpowiadało, ale ja nieco inaczej wyobrażałam sobie ich związek. Jak już jesteśmy przy młodym Kingu, to czuję się tak, jakby jego potencjał został zmarnowany. Jego historia była ciekawa, ale jego zachowanie mnie drażniło. Brakowało mi trochę sceny takiej, jak miał Killian z ojcem. Odnoszę wrażenie, że Creighton uzależnił wszystko od Anniki, przez co nie jest w pełni rozliczyć się ze swoją przeszłością. Nie skreślam ich jednak, bo wierzę, że z wiekiem ich relacja się nieco zmieni. Jest jedna rzecz, która nie daje mi spokoju, a jest nią relacja Aiden/Eli. Już z Epilogu Royal Elite wiemy, że Aiden był zazdrosny o swojego syna, ale nie spodziewałam się, że to wszystko potoczy się w takim kierunku. Jestem ciekawa, dlaczego tak jest — mam pewne podejrzenie i jestem ciekawa, czy się spełni, dlatego też nie mogę się doczekać historii Eli’ego i Avy. Pisałam to chyba już przy „God of Malice”, ale bardzo podoba mi się ta generacja. To, że mamy różne perspektywy sprawia, że jednocześnie wiemy dużo, jak i nic. Wisienką na torcie jest to, jak Rina przemyca w małych scenach drobne zapowiedzi kolejnych historii — najbardziej nie mogę doczekać się grudnia, kiedy to Bran i Nicolai znajdą się w moich rękach. Przy nich nie potrafię być obiektywna i każda ich najmniejsza scena sprawia, że uśmiech sam ciśnie mi się na usta. Muszę powiedzieć, że Annika i Creighton nie skradli mojego serca. I chociaż nie polubiłam Glyn, tak odnoszę wrażenie, że historia jej i Killiana była lepsza. Może nie ciekawsza, bo przyznaję, że pod tym względem „God of Pain” wypada lepiej, ale po lekturze czułam się usatysfakcjonowana. A tutaj mi czegoś brakowało. Dodatkowo nie jestem fanką tego, co wydarzyło się pod koniec książki. Na sam koniec muszę powiedzieć, że stęskniłam się za Adrianem i jego Lenoczką i Aidenem i Elsą, co sprawia, że pewnie za jakiś czas, wrócę do ich historii. Teraz czeka na mnie Jeremy i Cecily i muszę powiedzieć, że jestem bardzo ciekawa tego, co gotowała im Rina.